12/14/2025

"Bajki i baśnie koreańskie" kontra "Baśnie koreańskie" William Elliot Griffis

"Bajki i baśnie koreańskie" kontra "Baśnie koreańskie" William Elliot Griffis



Sięgnąć po zbiór (a właściwie dwa zbiory) koreańskich bajek i baśni planowałam już od dłuższego czasu. Kusiły mnie zarówno ludowe podania i opowieści, które przez wieki kształtowały wyobraźnię Koreańczyków, jak i legendy o samych początkach państwa — te, które w każdym narodzie rodzą się, ewoluują i dojrzewają razem z jego historią.
Dodatkowo tym razem zależało mi na porównaniu dwóch tłumaczeń, bo tak się złożyło, że oba wydania – Yumeki i Repliki – pojawiły się na rynku niemal jednocześnie, w odstępie zaledwie trzech miesięcy. Różni tłumacze, różna redakcja i dwa odmienne podejścia wydawnicze sprawiły, że tym chętniej zaczęłam szukać niuansów, które je od siebie odróżniają.

Zbiór opowiadań swoją amerykańską premierę miał w 1922 roku, a sam autor odwiedził Koreę dopiero kilka lat później, w 1927 roku — już po opublikowaniu Korean Fairy Tales. Wszystkie przekazy, do których dotarł, uzyskał od misjonarzy i badaczy kultury koreańskiej — ludzi, którzy z kolei musieli czerpać je z przekazu ustnego, wówczas niezwykle żywego i powszechnego. To wyraźnie słychać w tych historiach. Choć łączą je pewne motywy, różnią się ciężarem, sposobem podania, stopniem zanurzenia w koreańskich wierzeniach i lokalnej mitologii.
Jedne tylko delikatnie zahaczają o ludowe podania, inne przeciwnie — wchodzą w nie bardzo głęboko, tworząc pełnoprawne baśnie. W efekcie zbiór przygotowany przez Griffisa niesie w sobie nie tylko echo koreańskiego folkloru, lecz także wyraźne piętno zachodniego spojrzenia na Kraj Porannego Spokoju.

Choć każda z opowieści różni się od siebie, wiele z nich łączy wspólna tkanka koreańskiej wyobraźni. Dominują zwierzęta — tygrys (zwykle groźny, głupi lub zbyt pewny siebie), króliki, krowy, koty, żaby czy wróble. Pojawiają się duchy, tokgabi, niebiańskie bóstwa, wielcy założyciele jak Tangun. Sporo jest opowieści etiologicznych tłumaczących pochodzenie zwyczajów, miejsc, nazw, zwierzęcych zachowań. Wiele baśni pokazuje też tradycyjny model moralny, w którym dobro jest nagradzane, a zło karane — choć nie zawsze. Przykład Starego Drewnianego Łba (lub Starego Drewnianego Bąka) pokazuje przewrotność koreańskich przypowieści: czasem to spryt i przypadek prowadzą do sukcesu, nawet jeśli bohater nie zasługuje na triumf.

Choć baśnie wyrastają ze świata pełnego ograniczeń społecznych, to kobiety pełnią w nich istotną rolę: jako księżniczki, kisaeng, boginie, żony, córki i służki. Są jednocześnie nagrodą, pokusą, obiektem pożądania, źródłem zguby lub symbolem cnoty. Z dzisiejszej perspektywy feministycznej wiele motywów jest trudnych: demonizowanie kobiet („róża cynamonowa”, „przez kobiety upadła dynastia”), redukowanie ich do ornamentu lub przeszkody bywa wyraźne. Ale dzięki temu te historie stanowią zapis dawnych lęków, wzorców i przekonań, które współczesny czytelnik może odczytywać krytycznie, ale też z ciekawością.

Wiele historii wyraźnie pokazuje bliskie, wielowiekowe powiązania Korei z Chinami — zarówno kulturowe, jak i mitologiczne. Widać to w bohaterach, motywach i fabułach, które w różnych wariantach funkcjonują po obu stronach Żółtego Morza. Przykładem może być legenda o Tkaczce i Pasterzu (w koreańskiej wersji — o Tkaczce i Księciu Bydła), jedna z osiowych opowieści chińskiego Święta Qixi. W zbiorze Griffisa pojawia się także Sroczy Most, tworzony przez sroki siódmego dnia siódmego miesiąca — niemal bezpośrednie nawiązanie do chińskiego pierwowzoru.
Takich zapożyczeń — naturalnego przepływu tradycji, a nie kopiowania — jest znacznie więcej. Bohaterowie o boskim rodowodzie, niebiańskie bóstwa, królowie niebios, pojawiająca się tu i ówdzie Królowa Matka Zachodu (Su Wang Mo) czy smoki i feniksy wyrastają ze wspólnego sinocentrycznego kręgu, który przez stulecia kształtował kulturę Półwyspu Koreańskiego.

W tym wszystkim jednak bardzo wyraźnie czuć wpływ amerykańskiej (a szerzej: zachodniej) perspektywy tamtych czasów. To był moment, gdy kolonializm wciąż miał się dobrze, a Azja Wschodnia dopiero „otwierała się” na Zachód — zwykle w narracjach ludzi przekonanych o wyższości własnej cywilizacji. Ten sposób myślenia przenika część opowieści Griffisa. Autor nierzadko przedstawia Koreańczyków jako naród naiwny, prostoduszny, pozbawiony wiedzy o „nowoczesnym” świecie. Wplata porównania do Szkotów, Arabów czy innych zachodnich nacji, które zamiast przybliżać czytelnika do Korei, często odsuwają go od jej rzeczywistego kontekstu.
Zdarza się, że zanim właściwa legenda się zacznie, Griffis poświęca kilka akapitów na opis „wad”, „zalet” i przywar Koreańczyków — widzianych oczywiście oczami człowieka Zachodu z początku XX wieku. Najbardziej protekcjonalny ton pobrzmiewa w ostatnim opowiadaniu, gdzie autor zderza świat duchów, podań i tradycji z nowoczesną Koreą tramwajów, telegrafów i elektryczności. Ta konfrontacja działa jak klamra domykająca zbiór, ale jednocześnie jasno sugeruje, że baśniowy świat Koreańczyków jest dla autora czymś zamkniętym w przeszłości — uroczym, ale nieprzystającym do współczesności.

Moja lektura była dość długa i momentami żmudna, bo czytałam dwa różne polskie wydania, akapit po akapicie porównując przekłady. Ale zanim w ogóle zabrałam się za sam tekst przetłumaczony z amerykańskich Korean Fairy Tales Griffisa, przyjrzałam się temu, co znajduje się wokół opowieści — oprawie, dodatkom, paratekstom, czyli wszystkiemu, co może wesprzeć lekturę, przygotować czytelnika, osadzić historie w kulturze i czasie. I tutaj różnica okazała się naprawdę duża.

Wydanie Repliki sprawia wrażenie „czystego” przekładu: od razu wrzuca czytelnika w kolejne opowieści, bez słowa wprowadzenia, kontekstu ani wskazówek. Przypisy pojawiają się sporadycznie — mogłabym policzyć je na palcach jednej ręki — co, przy tekście tak mocno zakorzenionym w dawnych realiach, często utrudnia zrozumienie kontekstu kulturowego, historycznego czy geograficznego. W efekcie niektóre fragmenty mogą wydać się współczesnemu odbiorcy niejasne lub wręcz mylące.

Wyraźnie kontrastuje z tym wydanie Yumeki, które już na wstępie oferuje czytelnikowi solidne przygotowanie. Otrzymujemy zarys biografii Griffisa, omówienie jego zainteresowań Koreą i Japonią, a także wprowadzenie tłumaczki, wyjaśniające, w jaki sposób powstał ten zbiór, skąd autor czerpał materiały i dlaczego poszczególne historie znalazły się w książce. Dzięki temu wchodzimy w lekturę z pewnym „kompasem”, pozwalającym lepiej rozumieć zarówno kontekst, jak i intencje. Co więcej, przekład Yumeki jest bogato opatrzony przypisami. Wyjaśniają one nazwy, pojawiające się krainy, motywy, realia epoki, a także postaci i zjawiska kulturowe. To ogromna wartość — szczególnie przy tekście, który dla współczesnego czytelnika może być egzotyczny i pełen nieoczywistych odniesień. Dzięki tym przypisom lektura staje się pełniejsza, bardziej zrozumiała i po prostu ciekawsza.

Już podczas samej lektury, porównując poszczególne fragmenty, widziałam znaczące różnice między oboma przekładami. Oczywiście każde tłumaczenie — zarówno Aleksandry Karbowicz dla Yumeki, jak i Tomasza Kupczuka dla Repliki — ma swój własny rytm, ton i sposób prowadzenia opowieści, ale wiele rozbieżności od razu rzucało się w oczy.

Pierwsze z nich pojawiają się już na początku, przy tłumaczeniu nazw własnych. W opowiadaniu o Tangunie ta sama sadzawka — Pond of the Abandoned Princess — w przekładzie Yumeki pozostaje sadzawką, natomiast w Replice dziwnie „urasta” do rangi sta­wu, choć w oryginale nie ma ku temu żadnych podstaw. To drobiazg, ale z czasem takich drobiazgów zaczyna być coraz więcej.

Później pojawiają się rozbieżności w miarach. W jednym z opowiadań mowa o kapeluszach „szerokich na niemal metr”. Yumeka podaje zgodnie z oryginałem three feet (ok. 90 cm), natomiast Replika upraszcza to do pełnego metra, zmieniając sens i wymiar opisywanego przedmiotu.

Inny przykład dotyczy fragmentu o tym, ile wynosi półroczna pensja. W Yumce otrzymujemy precyzyjną informację — zgodną z oryginałem — że chodzi o półroczne wynagrodzenie urzędnika, podczas gdy Replika podaje wartość niemającą pokrycia w tekście amerykańskim i kompletnie zmieniającą kontekst sytuacji bohatera.

A na końcu są już zdania całkowicie sobie przeciwstawne. Najbardziej skrajny przykład pojawia się w rozdziale o kotach: w oryginale pada informacja, że koty w Korei miewają krótkie ogony lub ogony zagięte. W Yumece oddano to poprawnie, tymczasem Replika przetłumaczyła ten fragment tak, jakby w Korei… koty ogonów w ogóle nie posiadały, co jest treściowo błędne, a sens kulturowy i zoologiczny zostaje kompletnie zagubiony.

Przy każdej takiej sytuacji sięgałam do oryginału amerykańskiego (łatwo dostępnego), by sprawdzić, skąd wynikają różnice — i za każdym razem tłumaczenie Yumeki okazywało się zgodne z tekstem pierwotnym, podczas gdy przekład Repliki albo znacząco upraszczał, albo zmieniał sens.

W tekście Repliki znaleźć można pojęcia takie jak Korea Południowa / Korea Północna pisanymi wielką literą, tak jakby tłumaczenie działało współcześnie, nie historycznie. Tworzy to efekt głębokiego anachronizmu — tak, jakby bohaterowie ludowych podań sprzed setek lat żyli w realiach zimnowojennych. Yumeka unika takiego błędu, stosując formy neutralne: „południowa część Korei”, „na północy kraju”, dzięki czemu tekst pozostaje zgodny z historycznym horyzontem Griffisa.

Inny przykład, pozornie drobny, ale znacząco wpływający na sens opowieści, dotyczy historii o „Prosiątku / Śwince i jej dumnej siostrze”. To moment, w którym krowa — pomagająca dobrej dziewczynie — ucieka przed jej okrutną przyrodnią siostrą. W oryginale to krowa postanawia zejść z drogi, przyspieszyć i zaprowadzić dziewczynę w „nieprzyjemne miejsca”, czyli na bagna. W wersji Yumeki sens jest jasny i zgodny z angielskim źródłem. Tymczasem Replika formułuje zdanie tak, że to dziewczyna rzekomo wymyśla sobie, że „pójdzie szybko i do nieprzyjemnego miejsca”, co całkowicie odwraca logikę i odbiera zwierzęciu sprawczość — a w tej baśni to właśnie zwierzęta są moralnym kompasem.

To tylko jeden z kilku przykładów, w których zmiana składni zmienia znaczenie. Podobnych rozbieżności w Replice można znaleźć więcej: od subtelnych po całkowicie zniekształcających sens. Niektóre są drobne (wydają się niepozorne przy szybkim czytaniu), ale inne zupełnie burzą kulturową wiarygodność opowieści.

Wśród tłumaczeniowych zgrzytów najbardziej widoczne są te, które dotyczą koreańskich słów i nazw własnych. Replika kilkakrotnie deformuje terminy, które w kulturze koreańskiej mają ustaloną formę i są rozpoznawalne w transkrypcji międzynarodowej. Najbardziej uderzające jest tworzenie dziwacznej liczby mnogiej „mundagi” do słowa mudang (szamanka). Po koreańsku nie istnieje forma „mundag” ani „mundagi” — a sam termin mudang pozostaje w liczbie mnogiej nieodmienny. Yumeka zachowuje poprawną formę i dodaje przypis, wyjaśniając rolę mudang w kulturze. Podobny problem dotyczy nazwisk koreańskich. Replika konsekwentnie odsadza je polskimi końcówkami („Kimów”, „Minów”, „Hongów”, „Kosów”, „Czosów”…), co wygląda sztucznie, a czasem groteskowo, bo tworzy wrażenie kompletnie obcych nazw. W kulturze koreańskiej nazwiska są nieodmienne, a ich brzmienie — Kim, Min, Hong, Ko, Cho — jest elementem tożsamości. Yumeka pozostawia je w formie oryginalnej, zgodnie z przyjętymi standardami transliteracji.

Lektura tego tytułu była dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem. To było moje pierwsze zetknięcie z baśniami i bajkami koreańskimi w formie pisanej, a że dostałam je podane przez Amerykanina początku XX wieku, ten kulturowy filtr był również wyraźnie obecny. Niektóre motywy znałam już z filmów, seriali i szeroko pojętej kultury, inne pojawiły się jako coś zupełnie nowego. Dodatkowym smaczkiem okazało się jednoczesne porównywanie dwóch wydań i dwóch tłumaczeń, co po raz kolejny uświadomiło mi, jak wiele zależy od postawy tłumacza i podejścia wydawnictwa. Cieszę się, że zbiór bajek Griffisa mam już za sobą, a na półce czekają jeszcze co najmniej trzy tytuły o podobnym wydźwięku — i po które niedługo również z przyjemnością sięgnę.

  • Autor: Griffis William Elliot
  • Tytuł: Baśnie koreańskie / Bajki i baśnie koreańskie
  • Tytuł oryginalny Korean Fairy Tales
  • Tłumaczenie: Aleksandra Karbowicz (Yumeka), Tomasz Kupczyk (Replika)
  • Wydawnictwo: Yumeka / Replika
  • Liczba stron: 200 (Yumeka), 256 (Replika)
  • Premiera: 26 czerwiec 2024 (Yumeka), 01 marzec 2024 (Replika)

12/10/2025

Czym jest "Tinder Jajko" Michał Toczyński

Czym jest "Tinder Jajko" Michał Toczyński


Debiuty pisarskie zawsze niosą ze sobą pewne ryzyko — podczas lektury może się okazać, że odkryłam nową perełkę, ale równie dobrze książka może okazać się rozczarowaniem, które trudno będzie doczytać do końca. Sięgając po Tinder jajko Michała Toczyńskiego, zastanawiałam się, jak zakończy się moje spotkanie z tym tytułem. Myślę, że moje odczucia plasują się gdzieś pośrodku. Dlaczego tak się stało?

Akcja Tinder jajka przenosi nas w niedaleką przyszłość, gdzie po tzw. Dniu Osobliwości to sztuczna inteligencja przejęła kontrolę nad światem. W tym nowym porządku funkcjonuje Adam — zwyczajny mężczyzna uwięziony w rutynie i niesatysfakcjonującym związku. Kiedy postanawia się rozwieść, okazuje się, że nawet ten krok wymaga zgody AI. Otrzymuje więc nietypowy warunek: ma wziąć udział w eksperymentalnym programie, który ma zwiększyć jego szanse na miłość i lepsze życie. Wtedy Adam postanawia zaryzykować – zapisuje się do aplikacji randkowej i wkracza w grę, w której granice między człowiekiem a maszyną zaczynają się zacierać.

Zdecydowałam się sięgnąć po ten tytuł właśnie ze względu na opis. Niedaleka przyszłość, świat zdominowany przez sztuczną inteligencję i bohater próbujący odnaleźć się w nowej rzeczywistości — to zapowiadało intrygującą historię. Pomysł bardzo mi się spodobał, a świat wykreowany przez autora poznawałam z dużą ciekawością. Nieużywane drogi z tysiącami porzuconych samochodów, zawody w większości zautomatyzowane, a ludzie, którzy nawet jeśli wciąż pracują, nie czują już satysfakcji z tego, co robią. Mam wrażenie, że autor chciał pokazać nie tylko niezrozumienie człowieka wobec nowego porządku, ale też jego sprzeciw i narastającą samotność — tę, która wcale nie zmalała, lecz jeszcze się pogłębiła.

"Wydaje mi się, że social media nadal zbierają swoje żniwo. Zrobiły z nas największych udawaczy dobrego życia. Naoglądaliśmy się, że wszyscy są szczęśliwi w bezproblemowych związkach albo bardzo szczęśliwi samotnie. Bogaci są najbogatsi, a biedni wytrwale dążą do celu, wiedząc, czego chcą, i z uśmiechem na ustach śpią trzy godziny dziennie. Straciliśmy kontakt z rzeczywistością. Przez to zajebiście trudno jest wejść do pokoju cały na biało i powiedzieć: "Elo, rozwodzę się i nic już nie wiem". 

Jednocześnie autor pokazuje poszukiwanie miłości w świecie zdominowanym przez technologię — różne ścieżki, którymi podąża bohater, by znaleźć kogoś, z kim mógłby naprawdę się porozumieć. Jego próby są często przyziemne: kluby, krótkie relacje, przypadkowy seks — wszystko to jednak pozbawione głębi i emocjonalnego zaangażowania. Adam szuka związku na Tinderze, a ostatecznie decyduje się na propozycję złożoną przez sztuczną inteligencję. Podczas lektury miałam wrażenie, że autor zwraca uwagę na problem aplikacji randkowych, które rzadko prowadzą do prawdziwych, wartościowych relacji. Z drugiej strony wyraźnie widać jego sceptycyzm wobec AI i tego, jak głęboko zaczyna ona wpływać na człowieka — a nawet nim sterować.

W tym wszystkim miałam jednak problem z językiem, którym posługiwał się autor — momentami czułam jego niedopracowanie. Dodatkowo część scen nie do końca mnie przekonała; miałam wrażenie, że Toczyński przenosi współczesne sytuacje w realia przyszłości, jedynie delikatnie „przygładzając” je obecnością sztucznej inteligencji. Pomysł sam w sobie był ciekawy, a poruszane problemy — istotne, jednak przez całą lekturę coś mnie uwierało i nie pozwalało w pełni cieszyć się tą historią.

- Wy, ludzie - mówi wreszcie AI - potrzebujecie kompletnie różnych rzeczy w tak różnych kombinacjach, odcieniach i czasie. Wydaje się jednak, że wszyscy potrzebujecie tego czegoś

- Co to ma, kurwa, znaczyć? Co to jest to coś? - Wiem doskonale, co to jest, ale alergia na to słowo znowu bierze górę. 

- Coś, czego nie jesteśmy w stanie obliczyć ani zdefiniować. Nie ma na to żadnej logiki ani sensu. Bazy danych są bezsilne, symulacje zawodzą. Jest to ostatnia zagadka, której nie potrafimy rozwiązać. Jeszcze.

- To się nazywa miłość - mówię naburmuszony. 

Tinder jajko to debiut z ciekawym pomysłem i potencjałem, który jednak nie w pełni został wykorzystany. Michał Toczyński podejmuje ważne tematy — samotność w cyfrowym świecie, iluzję bliskości, wpływ sztucznej inteligencji na emocje i relacje — ale momentami gubi spójność i literacki rytm. Mimo to warto dać tej książce szansę, choćby po to, by przekonać się, jak autor widzi przyszłość człowieka w świecie, w którym to maszyny wyznaczają granice uczuć. To propozycja dla czytelników, którzy lubią literaturę z nutą dystopii, zmuszającą do refleksji nad tym, dokąd prowadzi nas technologia.






  • Autor: Toczyński Michał
  • Tytuł: Tinder Jajko
  • Wydawnictwo: Novae Res
  • Liczba stron: 416
  • Premiera: 09 kwiecień 2024


12/07/2025

Co skrywa "Dom babci" Beata Agopsowicz

Co skrywa "Dom babci" Beata Agopsowicz


Pięknie prezentuje się ten tytuł — ręce same wyciągają się, by po niego sięgnąć. Cieszę się, że wnętrze okazało się równie interesujące jak okładka, która od razu przyciąga wzrok. Zdecydowałam się objąć ten tytuł patronatem medialnym i nie żałuję, bo mimo niewielkiej objętości książka niesie ze sobą wiele emocji, ciekawą historię oraz relacje rozwijające się we właściwym, naturalnym rytmie.

Lena wraca na wieś po śmierci babci, by zająć się pogrzebem i uporządkować sprawy spadkowe. Choć ich więź była niezwykle silna, odwiedzała staruszkę rzadko — chciała odciąć się od bolesnej przeszłości, która wciąż żyje w jej sercu i głowie. Na miejscu poznaje Pawła, który początkowo pomaga jej w drobnych naprawach, a z czasem oboje zaczynają spędzać ze sobą coraz więcej czasu. Ich krótka znajomość budzi uczucia, które — jak się zdaje — nie mają szansy w pełni się rozwinąć. W tle pojawiają się tajemnicze listy i sekret, który będą musieli wspólnie odkryć.

Cisza... W domu babci było inaczej niż kiedyś. Przechodząc przez próg, poczuła dławiący ciężar w piersi. Wszędzie unosił się zapach starych książek i drewna, ale brakowało tego, co zawsze tu było - ciepła. Pozostały wyłącznie echa przeszłości. 

Lektura tej powieści jest słodko-gorzka, więc jeśli spodziewacie się klasycznej, świątecznej opowieści, to tutaj jej nie znajdziecie. Wszystko zaczyna się od śmierci babci, z którą Lena nie potrafi się pogodzić. Jej smutek i żal, że nie spędzała ze staruszką wystarczająco dużo czasu, są bardzo wyraźne na początku historii. W tle pojawiają się też inne wątki — część z nich brutalna, część związana z czasami II wojny światowej i losami ludzi, którzy musieli wtedy żyć. Mimo to powieść niesie również momenty ciepła i drobne przebłyski nadziei, które potrafią wywołać uśmiech.

Bardzo spodobała mi się więź, która rodzi się między Leną a Pawłem. Oboje dobrze czują się w swoim towarzystwie, a spotkania i wspólnie spędzony czas szybko zyskują dla nich znaczenie — choć żadne z nich nie ma odwagi, by powiedzieć to głośno. Ten strach przed odsłonięciem się, obawa przed wybieganiem w przyszłość, skoro wkrótce i tak się rozstaną, świetnie buduje ten wątek. Dzięki temu staje się on naturalny, prawdziwy i niezwykle życiowy.

- Każdy z nas nosi w sobie historię. - Pani Anna powoli dobierała słowa. - Niekiedy jest ona jasna i prosta, innym razem pełna niedopowiedzeń, bólu i pytań bez odpowiedzi. I wiesz co? To wcale nie książki, a właśnie te osobiste historie są najważniejsze, bo to one sprawiają, że rozumiemy siebie nawzajem. 

Autorka nie bała się wprowadzić trudnych wątków, które z jednej strony nadają rytm tej historii, a z drugiej wpływają na zachowania bohaterów. Wątek historyczny, pojawiający się we współczesnej opowieści, pokazuje, że wiele można przetrwać, a drobne, codzienne radości są możliwe nawet w bardzo trudnych czasach. Z kolei elementy związane z okresem powojennym budzą gorycz, niezrozumienie i złość, skłaniając do refleksji nad tym, czy pewne decyzje można uznać za moralnie słuszne. Najcięższym wątkiem pozostaje jednak tajemnica Leny — sprawia ona, że bohaterka nie potrafi do końca się otworzyć, a w jej głowie wciąż siedzą demony przeszłości.

Dla przeciwwagi postać Pawła wydaje się delikatnie wyidealizowana — od wyglądu, przez sposób bycia, po uczucia i wsparcie, jakie okazuje głównej bohaterce. Staje się filarem, na którym Lena może się oprzeć w trudnych chwilach, podczas odkrywania przeszłości i mierzenia się z traumą. Jednocześnie, mimo że jego uczucia do niej rozwijają się szybko, nigdy nie próbuje naciskać ani zmuszać jej do decyzji, które byłyby wygodne wyłącznie dla niego. To on wnosi do tej opowieści ciepło i delikatność, wywołując w czytelniku bardzo pozytywne emocje.

- Może więc nie szukasz tylko przeszłości, Leno. Może szukasz siebie? (...) 

„Dom babci” to historia, która z jednej strony rozgrywa się w okresie przedświątecznym, a z drugiej wyłamuje się z klasycznych powieści tego czasu. Pokazuje trud mierzenia się z traumami przeszłości, ale też dojrzewanie do pokonania własnych lęków i słabości. Autorka stworzyła żywych, ciekawych i sympatycznych bohaterów, których losy śledzi się z dużym zaangażowaniem, a rozwijającej się między nimi więzi kibicuje się do samego końca. To jedna z tych historii, które potrafią zostać w głowie i sercu na dłużej. 




  • Autor: Agopsowicz Beata
  • Tytuł: Dom babci
  • Wydawnictwo: Szara Godzina
  • Liczba stron: 272
  • Premiera: 24 październik 2025

12/03/2025

Dokąd prowadzi "Matczyna droga" Pak Wanso

Dokąd prowadzi "Matczyna droga" Pak Wanso


Historia, w której Pak Wanso odwołuje się do własnych doświadczeń, tworzy w Korei trzyczęściowy cykl. W Polsce ukazała się dotąd tylko jego pierwsza część – Matczyna droga, wydana przez Wydawnictwo Dialog. Nowe wydanie z 2020 roku ponownie zwróciło uwagę czytelników na ten tytuł, choć po raz pierwszy pojawił się on na polskim rynku już w 1999 roku. To wszystko to jednak jedynie kontekst wydawniczy, który niewiele mówi o samej opowieści – a ta przenosi nas wiele lat wstecz, do czasów, gdy Korea wciąż była jednym, niepodzielonym państwem.

Bohaterką powieści jest dziewczynka urodzona i wychowana w małej wiosce Pakchokkol, znajdującej się dziś na terenie Korei Północnej. Gdy miała zaledwie osiem lat, matka zabrała ją z rodzinnego domu i przeniosła na przedmieścia Seulu, by mogła stać się „kobietą nowoczesną”. Narratorka nie rozumiała wówczas, co to właściwie znaczy, ani dlaczego musi porzucić znany sobie świat i zamieszkać w slumsach rozciągających się na obrzeżach stolicy. Z dziecięcą wrażliwością opisuje jednak rzeczywistość, w której przyszło jej dorastać, a przede wszystkim portretuje własną matkę — obraz utkwiły w pamięci dziecka, pozwalający choć trochę zrozumieć drogę Koreańczyków ku lepszemu życiu.

- Mamo, to nie tak, tak nie można. Czas posłać dziecko do szkoły.

- Do szkoły? Dzieciaka ze wsi posyłać do szkoły?!

- Tak, mamo, dzieciak ze wsi też powinien coś umieć.

- A ty? Po coś niby pojechała do tego miasta, co? Dorobiłaś się czegoś? Woda sodowa ci uderzyła! Po co ty chcesz posyłać do szkoły to dziecko? 

Lekturę tej powieści można pochłonąć w jeden wieczór, a może nawet szybciej. To zaledwie 150 stron, na których wydawnictwo zdecydowało się na dużą czcionkę oraz powtarzany na każdej stronie tytuł — zarówno po polsku, jak i w hangulu — co sprawia, że całość przypomina raczej dłuższe opowiadanie niż pełnoprawną powieść. A jednak, mimo swojej prostoty i pewnej naiwności wynikającej z dziecięcej perspektywy, historia ta pozwala choć trochę zbliżyć się do Korei lat 30. i 40. Mała narratorka nie rozumie wielu wyborów dorosłych ani zakazów, z którymi musi się mierzyć, ale właśnie dzięki temu jej opowieść odsłania świat widziany oczami kogoś, kto dopiero poznaje jego reguły.

W prostym świecie bohaterki nie ma miejsca na ocenianie — dzięki temu poznajemy rzeczywistość bez filtra. Spokojne chwile na wsi, gdzie wychowywała się u dziadków, według odwiecznych, niezmiennych koreańskich zasad, mieszają się z dorosłymi przepychankami i śmiercią ojca, która z dzisiejszej perspektywy wydaje się niemal nieracjonalna. Wszystko zmienia się w krótkim czasie: mały pokój w seulskich slumsach, niezrozumiałe słowa matki, która z pogardą patrzy na tych, którym nie udało się wyrwać z biedy. A jednak między wierszami widać jej walkę — młodej kobiety pozbawionej jakiegokolwiek wsparcia — o lepszą przyszłość dla dzieci. Wartość nauki, życia w mieście, wyrwania się ze świata pełnego przesądów i konfucjańskich zasad staje się dla czytelnika czymś zupełnie naturalnym i zrozumiałym.

Nie byłam zauroczona miastem. Błyszczące dachy, dwupiętrowe domy z kwadratowymi oknami, nowe, równe drogi, wspaniałe towary na sklepowych półkach zachwycające rozmaitością i kolorami, cały ten hałas, ruch, ta wspaniałość miasta, właściwy mu porządek - to wszystko onieśmielało mnie jak kogoś, kto zwykł nosić luźne ubranie, a wdział nagle sztywny garnitur. To było mi zupełnie obce. 

Można by przypuszczać, że to historia skupiona przede wszystkim na dziewczynce, narratorce powieści, jednak na pierwszy plan nieustannie wysuwa się matka — jej decyzje, sposób patrzenia na świat i codzienna walka o przetrwanie. Dziecko próbuje zrozumieć rodzicielkę, ale czyni to przez pryzmat własnych, jeszcze nie do końca ukształtowanych wyobrażeń. Z tej perspektywy pokazuje również zmieniający się świat: od czasów japońskiej okupacji po moment, gdy Korea na chwilę odzyskała wolność. Obrazy, szepty i podsłuchane rozmowy, nierzadko brutalne, tworzą mozaikę, która z dziecięcej perspektywy odsłania złożoność tamtej rzeczywistości.

Wtedy gdy mama przyjechała po mnie na wieś, sprawiała wrażenie prawdziwej seulki, lecz to były tylko pozory. Mamę dręczyło, że wciąż mieszka w slumsach i tak naprawdę nie stała się osobą godną miana mieszkańca Seulu. Mama przy każdej okazji źle wyrażała się o ludziach ze slumsów, co z pewnością było oznaką jej zwątpienia i poczucia beznadziejności.

Czuć, że to dopiero początek opowieści, i naprawdę żałuję, że w Polsce nadal nie ukazały się dwie kolejne części cyklu. Druga część — osadzona już w realiach wojny koreańskiej — z pewnością niesie jeszcze trudniejsze obrazy. Niemniej w obecnym kształcie mam poczucie niekompletności, jakby ta historia została jedynie otwarta. Odkryłam dopiero początek życia pisarki, jej dzieciństwa i czasów, w których przyszło jej dorastać.

Choćby mama wciąż powtarzała, że robi wszystko po t0, by uczynić mnie kobietą nowoczesną, takie słowa brzmią groteskowo w ustach tej, która brutalnie pozbawiając swe dziecko opieki i miłości rodziny na wsi, sprowadziła je do nędznego, wynajętego pokoiku w mieście. Znalezienie miejsca, w którym mogłam bawić się do woli, było dla mnie wielkim szczęściem.

Matczyna droga, jako pierwszy tom trzyczęściowego cyklu, staje się świadectwem swoich czasów. Autorka wielokrotnie podkreślała, że musiała dojrzeć do tego, by opowiedzieć o własnym dzieciństwie — by przedstawić historię swojej rodziny i trudną drogę, jaką przyszło jej samej oraz jej bliskim przejść. To opowieść niosąca dramatyzm tamtych lat, choć ukazany przez pryzmat dziecka, a więc nie zawsze obejmujący całą wagę sytuacji. Mimo to niesie ze sobą wiele mocnych, bolesnych obrazów.



  • Autor: Pak Wanso
  • Tytuł: Matczyna droga
  • Tytuł oryginalny: 엄마의 말뚝 (eommaui mos)
  • Tłumaczenie: Agnieszka Wojakowska-Kurowska
  • Wydawnictwo: Wydawnictwo Akademickie Dialog
  • Liczba stron: 159
  • Premiera: 2020-08-07

Copyright © 2014 Książkowe Wyliczanki , Blogger