12/14/2025

"Bajki i baśnie koreańskie" kontra "Baśnie koreańskie" William Elliot Griffis

"Bajki i baśnie koreańskie" kontra "Baśnie koreańskie" William Elliot Griffis



Sięgnąć po zbiór (a właściwie dwa zbiory) koreańskich bajek i baśni planowałam już od dłuższego czasu. Kusiły mnie zarówno ludowe podania i opowieści, które przez wieki kształtowały wyobraźnię Koreańczyków, jak i legendy o samych początkach państwa — te, które w każdym narodzie rodzą się, ewoluują i dojrzewają razem z jego historią.
Dodatkowo tym razem zależało mi na porównaniu dwóch tłumaczeń, bo tak się złożyło, że oba wydania – Yumeki i Repliki – pojawiły się na rynku niemal jednocześnie, w odstępie zaledwie trzech miesięcy. Różni tłumacze, różna redakcja i dwa odmienne podejścia wydawnicze sprawiły, że tym chętniej zaczęłam szukać niuansów, które je od siebie odróżniają.

Zbiór opowiadań swoją amerykańską premierę miał w 1922 roku, a sam autor odwiedził Koreę dopiero kilka lat później, w 1927 roku — już po opublikowaniu Korean Fairy Tales. Wszystkie przekazy, do których dotarł, uzyskał od misjonarzy i badaczy kultury koreańskiej — ludzi, którzy z kolei musieli czerpać je z przekazu ustnego, wówczas niezwykle żywego i powszechnego. To wyraźnie słychać w tych historiach. Choć łączą je pewne motywy, różnią się ciężarem, sposobem podania, stopniem zanurzenia w koreańskich wierzeniach i lokalnej mitologii.
Jedne tylko delikatnie zahaczają o ludowe podania, inne przeciwnie — wchodzą w nie bardzo głęboko, tworząc pełnoprawne baśnie. W efekcie zbiór przygotowany przez Griffisa niesie w sobie nie tylko echo koreańskiego folkloru, lecz także wyraźne piętno zachodniego spojrzenia na Kraj Porannego Spokoju.

Choć każda z opowieści różni się od siebie, wiele z nich łączy wspólna tkanka koreańskiej wyobraźni. Dominują zwierzęta — tygrys (zwykle groźny, głupi lub zbyt pewny siebie), króliki, krowy, koty, żaby czy wróble. Pojawiają się duchy, tokgabi, niebiańskie bóstwa, wielcy założyciele jak Tangun. Sporo jest opowieści etiologicznych tłumaczących pochodzenie zwyczajów, miejsc, nazw, zwierzęcych zachowań. Wiele baśni pokazuje też tradycyjny model moralny, w którym dobro jest nagradzane, a zło karane — choć nie zawsze. Przykład Starego Drewnianego Łba (lub Starego Drewnianego Bąka) pokazuje przewrotność koreańskich przypowieści: czasem to spryt i przypadek prowadzą do sukcesu, nawet jeśli bohater nie zasługuje na triumf.

Choć baśnie wyrastają ze świata pełnego ograniczeń społecznych, to kobiety pełnią w nich istotną rolę: jako księżniczki, kisaeng, boginie, żony, córki i służki. Są jednocześnie nagrodą, pokusą, obiektem pożądania, źródłem zguby lub symbolem cnoty. Z dzisiejszej perspektywy feministycznej wiele motywów jest trudnych: demonizowanie kobiet („róża cynamonowa”, „przez kobiety upadła dynastia”), redukowanie ich do ornamentu lub przeszkody bywa wyraźne. Ale dzięki temu te historie stanowią zapis dawnych lęków, wzorców i przekonań, które współczesny czytelnik może odczytywać krytycznie, ale też z ciekawością.

Wiele historii wyraźnie pokazuje bliskie, wielowiekowe powiązania Korei z Chinami — zarówno kulturowe, jak i mitologiczne. Widać to w bohaterach, motywach i fabułach, które w różnych wariantach funkcjonują po obu stronach Żółtego Morza. Przykładem może być legenda o Tkaczce i Pasterzu (w koreańskiej wersji — o Tkaczce i Księciu Bydła), jedna z osiowych opowieści chińskiego Święta Qixi. W zbiorze Griffisa pojawia się także Sroczy Most, tworzony przez sroki siódmego dnia siódmego miesiąca — niemal bezpośrednie nawiązanie do chińskiego pierwowzoru.
Takich zapożyczeń — naturalnego przepływu tradycji, a nie kopiowania — jest znacznie więcej. Bohaterowie o boskim rodowodzie, niebiańskie bóstwa, królowie niebios, pojawiająca się tu i ówdzie Królowa Matka Zachodu (Su Wang Mo) czy smoki i feniksy wyrastają ze wspólnego sinocentrycznego kręgu, który przez stulecia kształtował kulturę Półwyspu Koreańskiego.

W tym wszystkim jednak bardzo wyraźnie czuć wpływ amerykańskiej (a szerzej: zachodniej) perspektywy tamtych czasów. To był moment, gdy kolonializm wciąż miał się dobrze, a Azja Wschodnia dopiero „otwierała się” na Zachód — zwykle w narracjach ludzi przekonanych o wyższości własnej cywilizacji. Ten sposób myślenia przenika część opowieści Griffisa. Autor nierzadko przedstawia Koreańczyków jako naród naiwny, prostoduszny, pozbawiony wiedzy o „nowoczesnym” świecie. Wplata porównania do Szkotów, Arabów czy innych zachodnich nacji, które zamiast przybliżać czytelnika do Korei, często odsuwają go od jej rzeczywistego kontekstu.
Zdarza się, że zanim właściwa legenda się zacznie, Griffis poświęca kilka akapitów na opis „wad”, „zalet” i przywar Koreańczyków — widzianych oczywiście oczami człowieka Zachodu z początku XX wieku. Najbardziej protekcjonalny ton pobrzmiewa w ostatnim opowiadaniu, gdzie autor zderza świat duchów, podań i tradycji z nowoczesną Koreą tramwajów, telegrafów i elektryczności. Ta konfrontacja działa jak klamra domykająca zbiór, ale jednocześnie jasno sugeruje, że baśniowy świat Koreańczyków jest dla autora czymś zamkniętym w przeszłości — uroczym, ale nieprzystającym do współczesności.

Moja lektura była dość długa i momentami żmudna, bo czytałam dwa różne polskie wydania, akapit po akapicie porównując przekłady. Ale zanim w ogóle zabrałam się za sam tekst przetłumaczony z amerykańskich Korean Fairy Tales Griffisa, przyjrzałam się temu, co znajduje się wokół opowieści — oprawie, dodatkom, paratekstom, czyli wszystkiemu, co może wesprzeć lekturę, przygotować czytelnika, osadzić historie w kulturze i czasie. I tutaj różnica okazała się naprawdę duża.

Wydanie Repliki sprawia wrażenie „czystego” przekładu: od razu wrzuca czytelnika w kolejne opowieści, bez słowa wprowadzenia, kontekstu ani wskazówek. Przypisy pojawiają się sporadycznie — mogłabym policzyć je na palcach jednej ręki — co, przy tekście tak mocno zakorzenionym w dawnych realiach, często utrudnia zrozumienie kontekstu kulturowego, historycznego czy geograficznego. W efekcie niektóre fragmenty mogą wydać się współczesnemu odbiorcy niejasne lub wręcz mylące.

Wyraźnie kontrastuje z tym wydanie Yumeki, które już na wstępie oferuje czytelnikowi solidne przygotowanie. Otrzymujemy zarys biografii Griffisa, omówienie jego zainteresowań Koreą i Japonią, a także wprowadzenie tłumaczki, wyjaśniające, w jaki sposób powstał ten zbiór, skąd autor czerpał materiały i dlaczego poszczególne historie znalazły się w książce. Dzięki temu wchodzimy w lekturę z pewnym „kompasem”, pozwalającym lepiej rozumieć zarówno kontekst, jak i intencje. Co więcej, przekład Yumeki jest bogato opatrzony przypisami. Wyjaśniają one nazwy, pojawiające się krainy, motywy, realia epoki, a także postaci i zjawiska kulturowe. To ogromna wartość — szczególnie przy tekście, który dla współczesnego czytelnika może być egzotyczny i pełen nieoczywistych odniesień. Dzięki tym przypisom lektura staje się pełniejsza, bardziej zrozumiała i po prostu ciekawsza.

Już podczas samej lektury, porównując poszczególne fragmenty, widziałam znaczące różnice między oboma przekładami. Oczywiście każde tłumaczenie — zarówno Aleksandry Karbowicz dla Yumeki, jak i Tomasza Kupczuka dla Repliki — ma swój własny rytm, ton i sposób prowadzenia opowieści, ale wiele rozbieżności od razu rzucało się w oczy.

Pierwsze z nich pojawiają się już na początku, przy tłumaczeniu nazw własnych. W opowiadaniu o Tangunie ta sama sadzawka — Pond of the Abandoned Princess — w przekładzie Yumeki pozostaje sadzawką, natomiast w Replice dziwnie „urasta” do rangi sta­wu, choć w oryginale nie ma ku temu żadnych podstaw. To drobiazg, ale z czasem takich drobiazgów zaczyna być coraz więcej.

Później pojawiają się rozbieżności w miarach. W jednym z opowiadań mowa o kapeluszach „szerokich na niemal metr”. Yumeka podaje zgodnie z oryginałem three feet (ok. 90 cm), natomiast Replika upraszcza to do pełnego metra, zmieniając sens i wymiar opisywanego przedmiotu.

Inny przykład dotyczy fragmentu o tym, ile wynosi półroczna pensja. W Yumce otrzymujemy precyzyjną informację — zgodną z oryginałem — że chodzi o półroczne wynagrodzenie urzędnika, podczas gdy Replika podaje wartość niemającą pokrycia w tekście amerykańskim i kompletnie zmieniającą kontekst sytuacji bohatera.

A na końcu są już zdania całkowicie sobie przeciwstawne. Najbardziej skrajny przykład pojawia się w rozdziale o kotach: w oryginale pada informacja, że koty w Korei miewają krótkie ogony lub ogony zagięte. W Yumece oddano to poprawnie, tymczasem Replika przetłumaczyła ten fragment tak, jakby w Korei… koty ogonów w ogóle nie posiadały, co jest treściowo błędne, a sens kulturowy i zoologiczny zostaje kompletnie zagubiony.

Przy każdej takiej sytuacji sięgałam do oryginału amerykańskiego (łatwo dostępnego), by sprawdzić, skąd wynikają różnice — i za każdym razem tłumaczenie Yumeki okazywało się zgodne z tekstem pierwotnym, podczas gdy przekład Repliki albo znacząco upraszczał, albo zmieniał sens.

W tekście Repliki znaleźć można pojęcia takie jak Korea Południowa / Korea Północna pisanymi wielką literą, tak jakby tłumaczenie działało współcześnie, nie historycznie. Tworzy to efekt głębokiego anachronizmu — tak, jakby bohaterowie ludowych podań sprzed setek lat żyli w realiach zimnowojennych. Yumeka unika takiego błędu, stosując formy neutralne: „południowa część Korei”, „na północy kraju”, dzięki czemu tekst pozostaje zgodny z historycznym horyzontem Griffisa.

Inny przykład, pozornie drobny, ale znacząco wpływający na sens opowieści, dotyczy historii o „Prosiątku / Śwince i jej dumnej siostrze”. To moment, w którym krowa — pomagająca dobrej dziewczynie — ucieka przed jej okrutną przyrodnią siostrą. W oryginale to krowa postanawia zejść z drogi, przyspieszyć i zaprowadzić dziewczynę w „nieprzyjemne miejsca”, czyli na bagna. W wersji Yumeki sens jest jasny i zgodny z angielskim źródłem. Tymczasem Replika formułuje zdanie tak, że to dziewczyna rzekomo wymyśla sobie, że „pójdzie szybko i do nieprzyjemnego miejsca”, co całkowicie odwraca logikę i odbiera zwierzęciu sprawczość — a w tej baśni to właśnie zwierzęta są moralnym kompasem.

To tylko jeden z kilku przykładów, w których zmiana składni zmienia znaczenie. Podobnych rozbieżności w Replice można znaleźć więcej: od subtelnych po całkowicie zniekształcających sens. Niektóre są drobne (wydają się niepozorne przy szybkim czytaniu), ale inne zupełnie burzą kulturową wiarygodność opowieści.

Wśród tłumaczeniowych zgrzytów najbardziej widoczne są te, które dotyczą koreańskich słów i nazw własnych. Replika kilkakrotnie deformuje terminy, które w kulturze koreańskiej mają ustaloną formę i są rozpoznawalne w transkrypcji międzynarodowej. Najbardziej uderzające jest tworzenie dziwacznej liczby mnogiej „mundagi” do słowa mudang (szamanka). Po koreańsku nie istnieje forma „mundag” ani „mundagi” — a sam termin mudang pozostaje w liczbie mnogiej nieodmienny. Yumeka zachowuje poprawną formę i dodaje przypis, wyjaśniając rolę mudang w kulturze. Podobny problem dotyczy nazwisk koreańskich. Replika konsekwentnie odsadza je polskimi końcówkami („Kimów”, „Minów”, „Hongów”, „Kosów”, „Czosów”…), co wygląda sztucznie, a czasem groteskowo, bo tworzy wrażenie kompletnie obcych nazw. W kulturze koreańskiej nazwiska są nieodmienne, a ich brzmienie — Kim, Min, Hong, Ko, Cho — jest elementem tożsamości. Yumeka pozostawia je w formie oryginalnej, zgodnie z przyjętymi standardami transliteracji.

Lektura tego tytułu była dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem. To było moje pierwsze zetknięcie z baśniami i bajkami koreańskimi w formie pisanej, a że dostałam je podane przez Amerykanina początku XX wieku, ten kulturowy filtr był również wyraźnie obecny. Niektóre motywy znałam już z filmów, seriali i szeroko pojętej kultury, inne pojawiły się jako coś zupełnie nowego. Dodatkowym smaczkiem okazało się jednoczesne porównywanie dwóch wydań i dwóch tłumaczeń, co po raz kolejny uświadomiło mi, jak wiele zależy od postawy tłumacza i podejścia wydawnictwa. Cieszę się, że zbiór bajek Griffisa mam już za sobą, a na półce czekają jeszcze co najmniej trzy tytuły o podobnym wydźwięku — i po które niedługo również z przyjemnością sięgnę.

  • Autor: Griffis William Elliot
  • Tytuł: Baśnie koreańskie / Bajki i baśnie koreańskie
  • Tytuł oryginalny Korean Fairy Tales
  • Tłumaczenie: Aleksandra Karbowicz (Yumeka), Tomasz Kupczyk (Replika)
  • Wydawnictwo: Yumeka / Replika
  • Liczba stron: 200 (Yumeka), 256 (Replika)
  • Premiera: 26 czerwiec 2024 (Yumeka), 01 marzec 2024 (Replika)

12/10/2025

Czym jest "Tinder Jajko" Michał Toczyński

Czym jest "Tinder Jajko" Michał Toczyński


Debiuty pisarskie zawsze niosą ze sobą pewne ryzyko — podczas lektury może się okazać, że odkryłam nową perełkę, ale równie dobrze książka może okazać się rozczarowaniem, które trudno będzie doczytać do końca. Sięgając po Tinder jajko Michała Toczyńskiego, zastanawiałam się, jak zakończy się moje spotkanie z tym tytułem. Myślę, że moje odczucia plasują się gdzieś pośrodku. Dlaczego tak się stało?

Akcja Tinder jajka przenosi nas w niedaleką przyszłość, gdzie po tzw. Dniu Osobliwości to sztuczna inteligencja przejęła kontrolę nad światem. W tym nowym porządku funkcjonuje Adam — zwyczajny mężczyzna uwięziony w rutynie i niesatysfakcjonującym związku. Kiedy postanawia się rozwieść, okazuje się, że nawet ten krok wymaga zgody AI. Otrzymuje więc nietypowy warunek: ma wziąć udział w eksperymentalnym programie, który ma zwiększyć jego szanse na miłość i lepsze życie. Wtedy Adam postanawia zaryzykować – zapisuje się do aplikacji randkowej i wkracza w grę, w której granice między człowiekiem a maszyną zaczynają się zacierać.

Zdecydowałam się sięgnąć po ten tytuł właśnie ze względu na opis. Niedaleka przyszłość, świat zdominowany przez sztuczną inteligencję i bohater próbujący odnaleźć się w nowej rzeczywistości — to zapowiadało intrygującą historię. Pomysł bardzo mi się spodobał, a świat wykreowany przez autora poznawałam z dużą ciekawością. Nieużywane drogi z tysiącami porzuconych samochodów, zawody w większości zautomatyzowane, a ludzie, którzy nawet jeśli wciąż pracują, nie czują już satysfakcji z tego, co robią. Mam wrażenie, że autor chciał pokazać nie tylko niezrozumienie człowieka wobec nowego porządku, ale też jego sprzeciw i narastającą samotność — tę, która wcale nie zmalała, lecz jeszcze się pogłębiła.

"Wydaje mi się, że social media nadal zbierają swoje żniwo. Zrobiły z nas największych udawaczy dobrego życia. Naoglądaliśmy się, że wszyscy są szczęśliwi w bezproblemowych związkach albo bardzo szczęśliwi samotnie. Bogaci są najbogatsi, a biedni wytrwale dążą do celu, wiedząc, czego chcą, i z uśmiechem na ustach śpią trzy godziny dziennie. Straciliśmy kontakt z rzeczywistością. Przez to zajebiście trudno jest wejść do pokoju cały na biało i powiedzieć: "Elo, rozwodzę się i nic już nie wiem". 

Jednocześnie autor pokazuje poszukiwanie miłości w świecie zdominowanym przez technologię — różne ścieżki, którymi podąża bohater, by znaleźć kogoś, z kim mógłby naprawdę się porozumieć. Jego próby są często przyziemne: kluby, krótkie relacje, przypadkowy seks — wszystko to jednak pozbawione głębi i emocjonalnego zaangażowania. Adam szuka związku na Tinderze, a ostatecznie decyduje się na propozycję złożoną przez sztuczną inteligencję. Podczas lektury miałam wrażenie, że autor zwraca uwagę na problem aplikacji randkowych, które rzadko prowadzą do prawdziwych, wartościowych relacji. Z drugiej strony wyraźnie widać jego sceptycyzm wobec AI i tego, jak głęboko zaczyna ona wpływać na człowieka — a nawet nim sterować.

W tym wszystkim miałam jednak problem z językiem, którym posługiwał się autor — momentami czułam jego niedopracowanie. Dodatkowo część scen nie do końca mnie przekonała; miałam wrażenie, że Toczyński przenosi współczesne sytuacje w realia przyszłości, jedynie delikatnie „przygładzając” je obecnością sztucznej inteligencji. Pomysł sam w sobie był ciekawy, a poruszane problemy — istotne, jednak przez całą lekturę coś mnie uwierało i nie pozwalało w pełni cieszyć się tą historią.

- Wy, ludzie - mówi wreszcie AI - potrzebujecie kompletnie różnych rzeczy w tak różnych kombinacjach, odcieniach i czasie. Wydaje się jednak, że wszyscy potrzebujecie tego czegoś

- Co to ma, kurwa, znaczyć? Co to jest to coś? - Wiem doskonale, co to jest, ale alergia na to słowo znowu bierze górę. 

- Coś, czego nie jesteśmy w stanie obliczyć ani zdefiniować. Nie ma na to żadnej logiki ani sensu. Bazy danych są bezsilne, symulacje zawodzą. Jest to ostatnia zagadka, której nie potrafimy rozwiązać. Jeszcze.

- To się nazywa miłość - mówię naburmuszony. 

Tinder jajko to debiut z ciekawym pomysłem i potencjałem, który jednak nie w pełni został wykorzystany. Michał Toczyński podejmuje ważne tematy — samotność w cyfrowym świecie, iluzję bliskości, wpływ sztucznej inteligencji na emocje i relacje — ale momentami gubi spójność i literacki rytm. Mimo to warto dać tej książce szansę, choćby po to, by przekonać się, jak autor widzi przyszłość człowieka w świecie, w którym to maszyny wyznaczają granice uczuć. To propozycja dla czytelników, którzy lubią literaturę z nutą dystopii, zmuszającą do refleksji nad tym, dokąd prowadzi nas technologia.






  • Autor: Toczyński Michał
  • Tytuł: Tinder Jajko
  • Wydawnictwo: Novae Res
  • Liczba stron: 416
  • Premiera: 09 kwiecień 2024


12/07/2025

Co skrywa "Dom babci" Beata Agopsowicz

Co skrywa "Dom babci" Beata Agopsowicz


Pięknie prezentuje się ten tytuł — ręce same wyciągają się, by po niego sięgnąć. Cieszę się, że wnętrze okazało się równie interesujące jak okładka, która od razu przyciąga wzrok. Zdecydowałam się objąć ten tytuł patronatem medialnym i nie żałuję, bo mimo niewielkiej objętości książka niesie ze sobą wiele emocji, ciekawą historię oraz relacje rozwijające się we właściwym, naturalnym rytmie.

Lena wraca na wieś po śmierci babci, by zająć się pogrzebem i uporządkować sprawy spadkowe. Choć ich więź była niezwykle silna, odwiedzała staruszkę rzadko — chciała odciąć się od bolesnej przeszłości, która wciąż żyje w jej sercu i głowie. Na miejscu poznaje Pawła, który początkowo pomaga jej w drobnych naprawach, a z czasem oboje zaczynają spędzać ze sobą coraz więcej czasu. Ich krótka znajomość budzi uczucia, które — jak się zdaje — nie mają szansy w pełni się rozwinąć. W tle pojawiają się tajemnicze listy i sekret, który będą musieli wspólnie odkryć.

Cisza... W domu babci było inaczej niż kiedyś. Przechodząc przez próg, poczuła dławiący ciężar w piersi. Wszędzie unosił się zapach starych książek i drewna, ale brakowało tego, co zawsze tu było - ciepła. Pozostały wyłącznie echa przeszłości. 

Lektura tej powieści jest słodko-gorzka, więc jeśli spodziewacie się klasycznej, świątecznej opowieści, to tutaj jej nie znajdziecie. Wszystko zaczyna się od śmierci babci, z którą Lena nie potrafi się pogodzić. Jej smutek i żal, że nie spędzała ze staruszką wystarczająco dużo czasu, są bardzo wyraźne na początku historii. W tle pojawiają się też inne wątki — część z nich brutalna, część związana z czasami II wojny światowej i losami ludzi, którzy musieli wtedy żyć. Mimo to powieść niesie również momenty ciepła i drobne przebłyski nadziei, które potrafią wywołać uśmiech.

Bardzo spodobała mi się więź, która rodzi się między Leną a Pawłem. Oboje dobrze czują się w swoim towarzystwie, a spotkania i wspólnie spędzony czas szybko zyskują dla nich znaczenie — choć żadne z nich nie ma odwagi, by powiedzieć to głośno. Ten strach przed odsłonięciem się, obawa przed wybieganiem w przyszłość, skoro wkrótce i tak się rozstaną, świetnie buduje ten wątek. Dzięki temu staje się on naturalny, prawdziwy i niezwykle życiowy.

- Każdy z nas nosi w sobie historię. - Pani Anna powoli dobierała słowa. - Niekiedy jest ona jasna i prosta, innym razem pełna niedopowiedzeń, bólu i pytań bez odpowiedzi. I wiesz co? To wcale nie książki, a właśnie te osobiste historie są najważniejsze, bo to one sprawiają, że rozumiemy siebie nawzajem. 

Autorka nie bała się wprowadzić trudnych wątków, które z jednej strony nadają rytm tej historii, a z drugiej wpływają na zachowania bohaterów. Wątek historyczny, pojawiający się we współczesnej opowieści, pokazuje, że wiele można przetrwać, a drobne, codzienne radości są możliwe nawet w bardzo trudnych czasach. Z kolei elementy związane z okresem powojennym budzą gorycz, niezrozumienie i złość, skłaniając do refleksji nad tym, czy pewne decyzje można uznać za moralnie słuszne. Najcięższym wątkiem pozostaje jednak tajemnica Leny — sprawia ona, że bohaterka nie potrafi do końca się otworzyć, a w jej głowie wciąż siedzą demony przeszłości.

Dla przeciwwagi postać Pawła wydaje się delikatnie wyidealizowana — od wyglądu, przez sposób bycia, po uczucia i wsparcie, jakie okazuje głównej bohaterce. Staje się filarem, na którym Lena może się oprzeć w trudnych chwilach, podczas odkrywania przeszłości i mierzenia się z traumą. Jednocześnie, mimo że jego uczucia do niej rozwijają się szybko, nigdy nie próbuje naciskać ani zmuszać jej do decyzji, które byłyby wygodne wyłącznie dla niego. To on wnosi do tej opowieści ciepło i delikatność, wywołując w czytelniku bardzo pozytywne emocje.

- Może więc nie szukasz tylko przeszłości, Leno. Może szukasz siebie? (...) 

„Dom babci” to historia, która z jednej strony rozgrywa się w okresie przedświątecznym, a z drugiej wyłamuje się z klasycznych powieści tego czasu. Pokazuje trud mierzenia się z traumami przeszłości, ale też dojrzewanie do pokonania własnych lęków i słabości. Autorka stworzyła żywych, ciekawych i sympatycznych bohaterów, których losy śledzi się z dużym zaangażowaniem, a rozwijającej się między nimi więzi kibicuje się do samego końca. To jedna z tych historii, które potrafią zostać w głowie i sercu na dłużej. 




  • Autor: Agopsowicz Beata
  • Tytuł: Dom babci
  • Wydawnictwo: Szara Godzina
  • Liczba stron: 272
  • Premiera: 24 październik 2025

12/03/2025

Dokąd prowadzi "Matczyna droga" Pak Wanso

Dokąd prowadzi "Matczyna droga" Pak Wanso


Historia, w której Pak Wanso odwołuje się do własnych doświadczeń, tworzy w Korei trzyczęściowy cykl. W Polsce ukazała się dotąd tylko jego pierwsza część – Matczyna droga, wydana przez Wydawnictwo Dialog. Nowe wydanie z 2020 roku ponownie zwróciło uwagę czytelników na ten tytuł, choć po raz pierwszy pojawił się on na polskim rynku już w 1999 roku. To wszystko to jednak jedynie kontekst wydawniczy, który niewiele mówi o samej opowieści – a ta przenosi nas wiele lat wstecz, do czasów, gdy Korea wciąż była jednym, niepodzielonym państwem.

Bohaterką powieści jest dziewczynka urodzona i wychowana w małej wiosce Pakchokkol, znajdującej się dziś na terenie Korei Północnej. Gdy miała zaledwie osiem lat, matka zabrała ją z rodzinnego domu i przeniosła na przedmieścia Seulu, by mogła stać się „kobietą nowoczesną”. Narratorka nie rozumiała wówczas, co to właściwie znaczy, ani dlaczego musi porzucić znany sobie świat i zamieszkać w slumsach rozciągających się na obrzeżach stolicy. Z dziecięcą wrażliwością opisuje jednak rzeczywistość, w której przyszło jej dorastać, a przede wszystkim portretuje własną matkę — obraz utkwiły w pamięci dziecka, pozwalający choć trochę zrozumieć drogę Koreańczyków ku lepszemu życiu.

- Mamo, to nie tak, tak nie można. Czas posłać dziecko do szkoły.

- Do szkoły? Dzieciaka ze wsi posyłać do szkoły?!

- Tak, mamo, dzieciak ze wsi też powinien coś umieć.

- A ty? Po coś niby pojechała do tego miasta, co? Dorobiłaś się czegoś? Woda sodowa ci uderzyła! Po co ty chcesz posyłać do szkoły to dziecko? 

Lekturę tej powieści można pochłonąć w jeden wieczór, a może nawet szybciej. To zaledwie 150 stron, na których wydawnictwo zdecydowało się na dużą czcionkę oraz powtarzany na każdej stronie tytuł — zarówno po polsku, jak i w hangulu — co sprawia, że całość przypomina raczej dłuższe opowiadanie niż pełnoprawną powieść. A jednak, mimo swojej prostoty i pewnej naiwności wynikającej z dziecięcej perspektywy, historia ta pozwala choć trochę zbliżyć się do Korei lat 30. i 40. Mała narratorka nie rozumie wielu wyborów dorosłych ani zakazów, z którymi musi się mierzyć, ale właśnie dzięki temu jej opowieść odsłania świat widziany oczami kogoś, kto dopiero poznaje jego reguły.

W prostym świecie bohaterki nie ma miejsca na ocenianie — dzięki temu poznajemy rzeczywistość bez filtra. Spokojne chwile na wsi, gdzie wychowywała się u dziadków, według odwiecznych, niezmiennych koreańskich zasad, mieszają się z dorosłymi przepychankami i śmiercią ojca, która z dzisiejszej perspektywy wydaje się niemal nieracjonalna. Wszystko zmienia się w krótkim czasie: mały pokój w seulskich slumsach, niezrozumiałe słowa matki, która z pogardą patrzy na tych, którym nie udało się wyrwać z biedy. A jednak między wierszami widać jej walkę — młodej kobiety pozbawionej jakiegokolwiek wsparcia — o lepszą przyszłość dla dzieci. Wartość nauki, życia w mieście, wyrwania się ze świata pełnego przesądów i konfucjańskich zasad staje się dla czytelnika czymś zupełnie naturalnym i zrozumiałym.

Nie byłam zauroczona miastem. Błyszczące dachy, dwupiętrowe domy z kwadratowymi oknami, nowe, równe drogi, wspaniałe towary na sklepowych półkach zachwycające rozmaitością i kolorami, cały ten hałas, ruch, ta wspaniałość miasta, właściwy mu porządek - to wszystko onieśmielało mnie jak kogoś, kto zwykł nosić luźne ubranie, a wdział nagle sztywny garnitur. To było mi zupełnie obce. 

Można by przypuszczać, że to historia skupiona przede wszystkim na dziewczynce, narratorce powieści, jednak na pierwszy plan nieustannie wysuwa się matka — jej decyzje, sposób patrzenia na świat i codzienna walka o przetrwanie. Dziecko próbuje zrozumieć rodzicielkę, ale czyni to przez pryzmat własnych, jeszcze nie do końca ukształtowanych wyobrażeń. Z tej perspektywy pokazuje również zmieniający się świat: od czasów japońskiej okupacji po moment, gdy Korea na chwilę odzyskała wolność. Obrazy, szepty i podsłuchane rozmowy, nierzadko brutalne, tworzą mozaikę, która z dziecięcej perspektywy odsłania złożoność tamtej rzeczywistości.

Wtedy gdy mama przyjechała po mnie na wieś, sprawiała wrażenie prawdziwej seulki, lecz to były tylko pozory. Mamę dręczyło, że wciąż mieszka w slumsach i tak naprawdę nie stała się osobą godną miana mieszkańca Seulu. Mama przy każdej okazji źle wyrażała się o ludziach ze slumsów, co z pewnością było oznaką jej zwątpienia i poczucia beznadziejności.

Czuć, że to dopiero początek opowieści, i naprawdę żałuję, że w Polsce nadal nie ukazały się dwie kolejne części cyklu. Druga część — osadzona już w realiach wojny koreańskiej — z pewnością niesie jeszcze trudniejsze obrazy. Niemniej w obecnym kształcie mam poczucie niekompletności, jakby ta historia została jedynie otwarta. Odkryłam dopiero początek życia pisarki, jej dzieciństwa i czasów, w których przyszło jej dorastać.

Choćby mama wciąż powtarzała, że robi wszystko po t0, by uczynić mnie kobietą nowoczesną, takie słowa brzmią groteskowo w ustach tej, która brutalnie pozbawiając swe dziecko opieki i miłości rodziny na wsi, sprowadziła je do nędznego, wynajętego pokoiku w mieście. Znalezienie miejsca, w którym mogłam bawić się do woli, było dla mnie wielkim szczęściem.

Matczyna droga, jako pierwszy tom trzyczęściowego cyklu, staje się świadectwem swoich czasów. Autorka wielokrotnie podkreślała, że musiała dojrzeć do tego, by opowiedzieć o własnym dzieciństwie — by przedstawić historię swojej rodziny i trudną drogę, jaką przyszło jej samej oraz jej bliskim przejść. To opowieść niosąca dramatyzm tamtych lat, choć ukazany przez pryzmat dziecka, a więc nie zawsze obejmujący całą wagę sytuacji. Mimo to niesie ze sobą wiele mocnych, bolesnych obrazów.



  • Autor: Pak Wanso
  • Tytuł: Matczyna droga
  • Tytuł oryginalny: 엄마의 말뚝 (eommaui mos)
  • Tłumaczenie: Agnieszka Wojakowska-Kurowska
  • Wydawnictwo: Wydawnictwo Akademickie Dialog
  • Liczba stron: 159
  • Premiera: 2020-08-07

11/29/2025

Magia otula "Wzgórze Aniołów" Magdalena Kordel

Magia otula "Wzgórze Aniołów" Magdalena Kordel



Jak co roku okres przedświąteczny kojarzy mi się z nową lekturą Magdaleny Kordel, która w wyjątkowy sposób wprowadza mnie w klimat nadchodzącego czasu. Dlatego z przyjemnością sięgnęłam po jej najnowszą powieść, ciekawa, dokąd tym razem mnie zabierze i jakich bohaterów poznam. Choć nie wiedziałam zbyt wiele o samej historii, byłam pewna, że poczuję tę charakterystyczną magię, którą roztacza autorka — że wzruszę się, uśmiechnę, nieraz wkurzę, ale ostatecznie zamknę ostatnią stronę z poczuciem nostalgii i zadowolenia.

Aniela sprzedaje rodzinny dom, choć przychodzi jej to z ciężkim sercem. Postanawia wyjechać do Warszawy, by odwiedzić przyjaciółkę. W Stronach Strun spotyka nie tylko dawno niewidzianą Lolę, ale także osoby, które w różny sposób wpłyną na jej późniejsze decyzje. W tym samym czasie sześcioletni Staś prosi Mikołaja i Anioła o dom dla siebie i mamy — jest w stanie zrezygnować ze wszystkich innych prezentów dla tego jednego pragnienia. Martyna, porzucona przed ołtarzem, szuka pomocy u najlepszego przyjaciela: potrzebuje pracy i dachu nad głową. Losy bohaterów splatają się w Stronach Strun, miejscu, które stanie się początkiem czegoś nowego.

Lubię lektury, co do których wiem, że będę czytała je z przyjemnością, które wywołają we mnie wiele emocji i na końcu otulą jak ciepły koc. Wzgórze Aniołów właśnie do takich należy i byłam pewna, że się na nim nie zawiodę. Tym bardziej z ciekawością zagłębiłam się w historię, poznając bohaterów i ich losy, które autorka splata, tworząc barwny klimat. Mogłoby się wydawać, że poszczególne opowieści do siebie nie pasują, jakby pochodziły z zupełnie różnych światów, a jednak ich połączenie stworzyło coś swojskiego, spójnie łącząc każde z ogniw.

– Mikołaju, Aniołku, ja już nie chcę pod choinkę koparki. Ani klocków Lego z piratem i z papugą. Nic nie chcę poza domem dla mnie i dla mamy. Takim jak na obrazku. I ja wiem, że to nie jest takie hop-siup! Bo dom i to z takim płotem to bardzo duża rzecz. Niczego więcej nie chcę. Tylko żeby to się spełniło – dorzucił na wydechu i poczuł wielką radość. – To ja czekam! Nie zapomnijcie o mnie! – W jego głosie słychać było nadzieję i podekscytowanie.

W tej powieści nie zabraknie barwnych postaci, które z pewnością zwróciłyby na siebie uwagę na ulicy, ani historii sprzed lat — autorka zahacza nawet o okres II wojny światowej. Są tu współczesne tragedie, zarówno te mniejszego kalibru, jak i takie, które wywołują ogrom smutku i złości. Nietuzinkowe postacie zapadają w pamięć, a ich historie, czasem jedynie delikatnie zarysowane, pokazują, że każdy może znaleźć miejsce wśród ludzi o otwartych sercach.

Podczas lektury bardzo łatwo odnaleźć elementy tak charakterystyczne dla twórczości Magdaleny Kordel. Dom z własną duszą i historią — a nawet niejeden w tej opowieści — nietuzinkowi bohaterowie, którzy potrafią porozumieć się czasem bez słów, oraz miejsce, które staje się azylem, przynosząc spokój i ciepło. Tym razem autorka pokazuje, że jakiś koniec może stać się jednocześnie początkiem czegoś nowego. Czasem niespodziewanie, czasem trochę przypadkiem, a może jednak wszystko ma swój cel — i to właśnie dzięki zmianom pojawiają się nowe możliwości.

Gdy tylko dzwony zaczęły bić, na oparciu ławki stojącej przed kościółkiem przysiadł biały gołąb. Przekrzywił łepek, jakby dumając nad czymś ważnym, a potem jakby nigdy nic zajął się przeczesywaniem i układaniem piórek na skrzydłach. A może wcale ich nie czesał, tylko ukrywał i pieczołowicie układał w miękkim puchu to, co absolutnie nie powinno zostać zapomniane. Spostrzeżenia, marzenia i prośby potrafiące zmienić niejedno życie.

Historia zawiera niezwykłą mnogość bohaterów, dzięki czemu nie sposób się przy niej nudzić nawet przez chwilę. Każdy z nich wnosi odrobinę własnej historii, choć często są one jedynie zarysowane, bez wchodzenia w szczegóły. Jak w życiu — jednych poznajemy lepiej, innych gorzej; niektórzy zostają z nami na dłużej, inni pojawiają się tylko na chwilę.

Wzgórze Aniołów to tytuł, który nie tylko doskonale wprowadza w świąteczny klimat, ale również sprawia, że po lekturze czuje się pokrzepienie. Czytanie tej powieści to czysta przyjemność — bohaterów chciałoby się poznać osobiście, a historie, które pojawiają się na kartach powieści, choć trudne i życiowe, prowadzą do szczęśliwych zakończeń. Książka ma w sobie odrobinę magii, która zostaje w czytelniku na dłużej.



  • Autor: Kordel Magdalena
  • Tytuł: Wzgórze Aniołów
  • Wydawnictwo: Znak
  • Liczba stron: 400
  • Premiera: 11 listopad 2025

11/26/2025

Świat "Na krawędzi" Han Malsuk

Świat "Na krawędzi" Han Malsuk

Sięgając po starsze tytuły, po lekturze staram się uchwycić również ich kontekst kulturowy. W przypadku Na krawędzi — książki wydanej w Polsce w 1993 roku — z ciekawością zagłębiłam się w źródła koreańskojęzyczne, dzięki którym dowiedziałam się, jak autorka ocenia swoje dzieło i co skłoniło ją do napisania tej powieści. Niespodziewanie natrafiłam też na informację, że utwór ten został rekomendowany przez koreańskie środowisko literackie do Nagrody Nobla. Czy Szwedzka Akademia wzięła tę rekomendację pod uwagę — tego już się nie dowiemy. Po takim wstępie ta historia może jednak zyskać dla czytelnika dodatkowy, głębszy wymiar.

Kim Judzin swoje poranki rozpoczyna od wędrówki do źródła wody znajdującego się na pobliskiej górze. Wierzy, że ta codzienna praktyka poprawi jej zdrowie i ogólną kondycję, a tym samym wpłynie korzystnie na samopoczucie. Podczas tych wypraw spotyka innych mieszkańców okolicy: staruszka z wnukiem, doktora z żoną i kilka osób, które również uczyniły ze źródła część swojej rutyny. Wspólne spotkania o bladym świcie sprawiają, że bohaterowie powoli, niemal niepostrzeżenie, zaczynają przenikać do życia Kim Judzin, stając się jej znajomymi, a z czasem przyjaciółmi. To właśnie poprzez ich obecność autorka ukazuje codzienność bohaterki — jej pracę, troski i rodzinne problemy.

Mija czas i ludzie zapominają. Nie ma człowieka, który by pamiętał chwilę swych narodzin. Minione sprawy, zdarzenia blakną po trochu, zacierają się w pamięci, zapomina się o nich. Jak mogą żyjący pamiętać cokolwiek z poprzedniego życia, czy z drugiej strony rozległego świata śmierci? Poprzedni świat istnieje. Przyszły też istnieje. Tylko my, ludzie, go nie znamy.

Powieść w Korei ukazała się na początku lat 80. i do tych realiów również odwołuje się opisywana historia. Życie Kim Judzin poznajemy przez pryzmat jej relacji z ludźmi pochodzącymi z różnych środowisk, w różnym wieku i z odmiennymi doświadczeniami. Początkowo to właśnie Judzin wydaje się główną bohaterką, wokół której skupiają się wszystkie wydarzenia. Jednak z czasem, im głębiej zanurzamy się w tę opowieść, tym wyraźniej widać, że postaci są przede wszystkim narzędziem do ukazania czegoś większego — świata, który przenika i dopełnia ten nam dobrze znany.

Powieść podzielona jest na cztery części, odpowiadające porom roku. W każdej z nich na pierwszy plan wysuwa się inny bohater, który przedstawia swój świat i problemy, z jakimi musi się mierzyć. Z każdą kolejną częścią warstwa duchowa coraz mocniej przenika do opowieści, podkreślając cienką granicę między rzeczywistością a tym, co czeka po śmierci. Ta granica zaczyna się stopniowo zacierać, a elementy duchowe zyskują na intensywności i wydają się niemal namacalne.

Gdy lunie jak z cebra, nadejdą nieznośne upały, gdy zawieje jesienny wiatr, drzewa przybiorą barwy jesieni, a zaraz potem opadną liście, woda zamarznie, przyjdzie zima - taka, że można będzie zamarznąć. A potem ptaki zaśpiewają, pojawią się pączki, przyjdzie wiosna... jak szybko zmieniają się cztery pory roku.

Sama warstwa fabularna jest interesująca — wiele się w niej dzieje, a czytelnik nieustannie zastanawia się, w jakim kierunku poprowadzi historię autorka. Świat oglądany oczami Kim Judzin pokazuje Seul początku lat 80., pełen ogromnych różnic społecznych, gdzie biedni i bogaci żyją w skrajnie odmiennych realiach. Pojawiają się tu również wątki ocierające się o wojnę koreańską i utratę bliskich, a także elementy obyczajowe, jak chociażby motyw posiadania konkubin — dziś wydający się czymś bardzo odległym, niemal historycznym.

Autorka kładzie w powieści bardzo mocny akcent na wiarę i duchowość, nie ograniczając się przy tym do jednej religii. Obok elementów chrześcijaństwa — zarówno tych praktycznych, gdzie wizyta w kościele daje schronienie, ciepło i posiłek, jak i tych głębszych, związanych z przemianą wewnętrzną — pojawiają się również motywy buddyjskie, takie jak wiara w reinkarnację czy konieczność odpokutowania za grzechy. W tę wielowarstwową mozaikę wplatają się duchy, wizjonerskie sny i znaki z innego świata, które coraz silniej przenikają do codzienności bohaterów.

Na tym świecie są jednak nie tylko niewolnicy namiętności. Są też tacy, jak kobieta z Tegu - niewolnica pieniędzy, jak bracia Dzonggu - niewolnicy zemsty, inni są więźniami morderstw, oszustw, spisków, władzy, zuchwalstwa, kleptomanii lub próżności. I jeśli ktoś choć raz choć na chwilę, podda się i wpadnie w szpony swojej namiętności, nie uwolni się od niej aż do śmierci.

W tej historii nie mogło zabraknąć motywu śmierci, który autorka ukazuje na wiele sposobów. Mamy tu zabójstwo, samobójstwo, nieszczęśliwy wypadek i śmierć naturalną — każda z nich zostaje naturalnie wpleciona w narrację, podkreślając, jak nieprzewidywalny potrafi być świat, który w jednej chwili może domknąć czyjś los.

Kilka słów o samym wydaniu, które niestety utrudnia lekturę. Początek lat 90. to czas, gdy drukowano dużo i szybko, a jakość często przegrywała z ilością — i widać to w tej książce. Dziś te same 250 stron prawdopodobnie zajęłoby około 400, bo wówczas stosowano drobny, zbity druk, który męczy wzrok. Dodatkowym problemem jest klejony grzbiet, łatwy do rozklejenia, oraz różnego rodzaju wpadki drukarskie. Podczas lektury odkryłam, że w moim egzemplarzu brakuje aż 20 stron.

Jeśli chodzi o samo tłumaczenie, podjęła się go Halina Ogarek-Czoj, która już w momencie publikacji miała na swoim koncie pokaźny dorobek przekładów literatury koreańskiej. Jej styl jest tu wyraźnie odczuwalny — spokojny i wierny oryginałowi. Na końcu książki znajdują się krótkie przypisy, objaśniające najważniejsze konteksty, co stanowi cenne uzupełnienie lektury.

- To jesień uważa pani za ostatnią porę roku?
- Tak, więdnięcie i zbieranie plonów.
- A zima?
- To początek życia, zawiera w sobie ziarna wszystkich odmian życia. Zwykle zima kojarzy się z porą odpoczynku, śmierci, ale w istocie jest wręcz przeciwnie.

Lektura Na krawędzi ukazuje koreański świat początku lat 80. w całej jego złożoności i kolorystyce. Autorka przedstawia liczne grono bohaterów, którzy odzwierciedlają kontrasty tamtych czasów. Do tego wprowadza wyraźną warstwę duchową, skłaniającą do refleksji nad tym, co niewidoczne gołym okiem. Han Malsuk (Han Mal-sook) sama uważa tę powieść za jedno ze swoich najważniejszych dzieł — tym bardziej warto sięgnąć po nią uważnie, by lepiej zrozumieć jej wizję świata.




  • Autor: Han Malsuk
  • Tytuł: Na krawędzi
  • Tytuł oryginalny: 아름다운 영혼의 노래 (aleumdaun yeonghon-ui nolae)
  • Tłumaczenie: Halina Ogarek-Czoj
  • Wydawnictwo: Comer
  • Liczba stron: 253
  • Premiera: 1993

11/22/2025

Czym są "Kontury" Jakub Jarno

Czym są "Kontury" Jakub Jarno


Trochę przez przypadek trafiłam na ten tytuł. Zaintrygowała mnie oszczędna okładka oraz fragment tekstu, który się na niej pojawia. W ten sposób zetknęłam się z twórczością Jakuba Jarno, o którym wcześniej nie słyszałam. Może to nic niezwykłego — w końcu to dopiero druga powieść autora — ale wiem, że to spotkanie na pewno nie będzie ostatnim. Ta lektura poruszyła mnie, trochę skołowała, wywołała wiele emocji i zmusiła do rozważań nad tym, co jest prawdziwe, a co jedynie dopowiedziane; co stanowi kontur, a co jego wypełnienie.

Historia Wandy to opowieść o dziecku niechcianym, pojawiającym się nie wiadomo skąd, które musi radzić sobie w wyjątkowo wymagającym świecie — takim, który nieustannie stawia przed nią trudne, a czasem wręcz zagrażające życiu sytuacje. W tej codzienności, w nieustannej walce o siebie i próbie przetrwania tam, gdzie dziecko w zasadzie nie powinno móc przetrwać, pojawiają się dwie postacie, które w różny sposób odcisną ślad na jej losach: Franek Światło i Urban Sierpiński. Po latach być może uda jej się zrozumieć, jak obaj wpłynęli na bieg jej historii.

Tyle dobrze, że się oswoić z tym wszystkim nie zdążyłam, przyzwyczaić do śniadań, obiadów i kolacji. Do ubrań, ciepłej wody, własnego pokoju. Cały czas wiedziałam, że za moment zostanie mi to odebrane, bo nigdy na to nie zasłużyłam. 

Już pierwsze zdania tej opowieści pokazują, że to nie jest łatwa lektura, lecz historia, która potrafi wywołać wiele trudnych reakcji i emocji, zwykle trzymanych na co dzień głęboko w sobie. Przedstawiona z perspektywy Wandy, opowiedziana po latach, ukazuje losy dziewczynki pochodzącej znikąd, urodzonej gdzieś na granicy końca wojny, która jako noworodek trafia do ośrodka prowadzonego przez siostry zakonne. Jej dorastanie — naznaczone odrzuceniem, przemocą i poczuciem bezwartościowości — stanowi wstęp do właściwej części historii, skupionej na latach nastoletnich. To wtedy, po kolejnym przeniesieniu, Wanda trafia do państwowej placówki położonej na granicy Opola. I to właśnie tam ogniskuje się wszystko, co później opowiada: tam kumulują się wydarzenia, które na zawsze wyznaczą kierunek jej życia.

- Śmieją się, że bezpańska suka jestem - powiedziałam. - Że przypałętałam się do twoich rodziców z wszami i przez to myśleli, że kundel. A jak już mnie umyli, to się dopiero okazało, że człowiek, a przynajmniej twór, co go przypomina. Że się długo błąkałam po polach, a myłam w gnojówce, bo myślałam, że tak trzeba. Że mnie rodzice porzucili, jak zobaczyli, jaką mam gębę zakazaną. Że tak naprawdę jestem nie z Polki, tylko z Niemki, co ją Ruskie sponiewierały tyle razy, że mnie nie mogła urodzić normalnie, tylko wysrać. Że...

Autor nie szczędzi bohaterce właściwie niczego, ukazując niezwykle brutalną rzeczywistość socjalistycznych czasów na przełomie lat 50. i 60. Sieroty były wówczas czymś zwyczajnym, traktowanym bezrefleksyjnie — należało je nakarmić i zapewnić im łóżko, ale na tym kończyła się jakakolwiek „opieka”. Obrazy przedstawione w Jedynaku jasno pokazują, że państwo w żaden sposób nie przejmowało się grupą dzieci pozostawionych w jego pieczy, a opiekunowie byli przypadkowi, nieprzygotowani i często w ogóle nie powinni mieć styczności z dorastającymi młodymi ludźmi. Historia Wandy podkreśla również, że te dzieci od najmłodszych lat intuicyjnie czuły niechęć kierowaną w ich stronę — wyobcowanie, poczucie bycia odrzuconym, świadomość, że nigdy nie były naprawdę chciane. To przeświadczenie wybrzmiewa szczególnie mocno w kolejnych etapach jej życia, w wydarzeniach, które mogły dać jej nadzieję… ale równie dobrze mogły jej ją brutalnie odebrać.

W tej opowieści autor nie cofa się ani przed wyzwiskami, ani przed brutalną przemocą, odsłaniając świat, który z naszej perspektywy wydaje się wręcz nie do pojęcia. Osadzona w realiach schyłku stalinizmu historia niesie także wyraźny wymiar polityczny, nie ukrywając okrucieństwa systemu. A jednak, w tym mroku pojawiają się osoby niosące odrobinę światła — takie, które z własnej woli pomagają, czasem w zupełnie drobnych sprawach. To właśnie one stają się tymi małymi, lecz kluczowymi iskrami, dzięki którym można było przetrwać; iskrami, których imiona po latach wspominane są z ciepłem i wdzięcznością.

- Nie ma nic bardziej intymnego niż książka - powiedział. - Nawet gdy ci ktoś przez ramię spojrzy i wzrok jego padnie na te same słowa, zobaczy zupełnie coś innego. Nigdy nie wniknie w to, co widzisz ty, nigdy nie pozna świata, w którym ty się znajdujesz. Tylko twór jest, tylko ty go ustawiasz. 

Przez całą tę historię pojawia się pytanie: co stało się z bohaterką później? Dlaczego jej życie potoczyło się tak, a nie inaczej? Autor długo każe na tę odpowiedź czekać, a kiedy ją w końcu odsłania — zaskakuje, miesza w głowie, wywołuje konsternację i sprawia, że ma się ochotę wrócić do początku, by wyłapać niuanse, które mogły wcześniej umknąć. Bo wszystko ostatecznie znów sprowadza się do konturów zdarzeń i wypełniających je wspomnień.

Myślę, że ta historia niesie ze sobą bardzo dużo przemyśleń. Można o niej dyskutować, analizować poszczególne elementy, zastanawiać się nad tym, co autor ukrył między słowami. Ale przede wszystkim — to opowieść, która porusza, wywołuje emocje i prowokuje do rozmów. Dlatego wiem, że Jakub Jarno nie zniknie szybko z mojego czytelniczego radaru, a historia Wandy jeszcze długo pozostanie w mojej pamięci.




  • Autor: Jarno Jakub
  • Tytuł: Kontury
  • Wydawnictwo: Literackie
  • Liczba stron: 376
  • Premiera: 15 październik 2025

11/19/2025

Trudna w odbiorze "Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię ttekbokki" Sehee Baek

Trudna w odbiorze "Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię ttekbokki" Sehee Baek

To bardzo specyficzny rodzaj książki, z którym do tej pory się nie spotkałam i który – z różnych powodów – okazał się dla mnie trudną, momentami wręcz problematyczną lekturą. „Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki” autorstwa Sehee Baek to zapis wizyt u specjalisty od zdrowia psychicznego. Autorka tworzy go z jednej strony jako rodzaj pamiętnika – szczerego obrazu własnych zmagań z codziennością i z samą sobą. Z drugiej – jako próbę pokazania innym osobom, które zmagają się z podobnymi problemami, że nie są same i być może w tej książce znajdą odrobinę ukojenia. Moment na recenzję jest wyjątkowo trudny, bo w ostatnich tygodniach świat obiegła wiadomość o śmierci autorki, która miała zaledwie 35 lat. 

Halucynacje w postaci omamów słuchowych czy wzrokowych lub samookaleczanie to nie jedyne objawy choroby. Tak jak lekkie przeziębienie męczy nasze ciało, również i lekka depresja wyniszcza nasz umysł. 

Książka „Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki” ukazała się w Polsce w 2023 roku nakładem wydawnictwa Yumeka. W przekładzie Dominiki Chybowskiej-Jang otrzymaliśmy publikację liczącą 176 stron, wydaną w miękkiej oprawie ze skrzydełkami – subtelnej i estetycznej, idealnie pasującej do poruszanej tematyki. To forma bardzo nietypowa: zapis autentycznych rozmów autorki z psychiatrą, przeplatany jej własnymi refleksjami i emocjonalnymi notatkami. Powstała w ten sposób książka-rozmowa, w której szczerość i bezpośredniość spotykają się z próbą zrozumienia samej siebie.

Ocenianie ludzi powierzchownie jest swego rodzaju mieczem obosiecznym - nie patrzymy bowiem w ten sposób tylko wyłącznie na innych, lecz zaczynamy również tą samą miarą mierzyć samych siebie. 

Z ciekawością sięgnęłam po tę książkę, wchodząc w świat autorki, jej zmagania i sposób, w jaki próbuje sobie radzić z codziennością. Rozmowy z psychiatrą, stanowiące trzon tej publikacji, mogą budzić różne wrażenia – od zaciekawienia po niepokój. Nigdy wcześniej nie miałam styczności z taką formą terapii, dlatego początkowo czytałam tekst z dużym zainteresowaniem, starając się wyciągać z niego własne wnioski. Z czasem jednak lektura zaczęła mnie coraz bardziej przytłaczać. Być może wynikało to z faktu, że autorka pokazuje głównie potwory, które siedzą w jej głowie – bez cienia światła, które mogłoby przynieść ulgę. Przez to książka staje się bardzo męcząca emocjonalnie i głęboko smutna. Miałam wrażenie, że nie potrafię znaleźć wspólnego języka z tym, o czym czytałam.

Gdy nie odczuwamy satysfakcji ze swojego życia, cofamy się do najbardziej prymitywnych instynktów, takich jak jedzenie i spanie. Szukamy ukojenia w pierwotnych uciechach. 

Podejrzewam, że odbiór tej książki w dużej mierze zależy od osoby, która po nią sięgnie. Dla jednych może stać się inspiracją, dla innych trudnym, a nawet męczącym doświadczeniem. Dużo zależy od tego, co sami nosimy w głowie i na ile potrafimy utożsamić się z autorką. W moim przypadku momentami jej problemy wydawały się błahe, pozornie łatwe do rozwiązania – choć oczywiście mam świadomość, jak ogromną rolę odgrywa w tym wszystkim ludzka psychika. Opisy codziennych sytuacji, które Baek Sehee przytacza w kontekście kolejnych sesji terapeutycznych, początkowo budziły ciekawość, ale z czasem zaczęły sprawiać wrażenie powtarzalnych. Miałam poczucie, że krążymy wokół tych samych emocji i tematów, a terapia – zamiast przynosić ukojenie – ugrzęzła w miejscu.

Ważniejsze od tego, co mówią inni, jest to, w czym my sami znajdujemy radość i spełnienie. Powinniśmy skupiać się w pierwszej kolejności na realizowaniu własnych pragnień, a nie na zamartwianiu się tym, jak wypadniemy w oczach innych. 

Książka Sehee Baek bez wątpienia stanowi ważny głos w dyskusji o problemach psychicznych, z którymi mierzy się współczesne społeczeństwo. W kontekście Korei Południowej, gdzie wskaźniki depresji i samobójstw należą do najwyższych na świecie, jej zapis rozmów z psychiatrą nabiera szczególnego znaczenia. To świadectwo powolnego otwierania się społeczeństwa na temat zdrowia psychicznego – próba nazwania tego, co przez lata było przemilczane. Choć lektura nie jest łatwa, ma w sobie ogromną wartość, bo pokazuje, że rozmowa o emocjach, lękach i słabościach jest potrzebna. 



  • Autor: Baek Sehee
  • Tytuł: Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki
  • Tytuł oryginalny: 죽고 싶지만 떡볶이는 먹고 싶어 (juggo sip-eunde tteogbokk-ineun meoggo sipda)
  • Tłumaczenie: Dominika Chybowska-Jang
  • Wydawnictwo: Yumeka
  • Liczba stron: 176
  • Premiera: 12 wrzesień 2023

11/15/2025

To prawda, że "W domu najlepiej" Zuza Kordel

To prawda, że "W domu najlepiej" Zuza Kordel


Po raz kolejny z zainteresowaniem sięgnęłam po nową powieść Zuzy Kordel, zastanawiając się, dokąd zabierze mnie tym razem i jaką historię opowie. Wzrok przyciąga okładka, zapowiadająca ciepłą opowieść osadzoną w okolicach Bożego Narodzenia, jednak ten tytuł ma do zaoferowania znacznie więcej – przedstawia świat bohaterów na przestrzeni dłuższego czasu.

Patrycja wiedzie szczęśliwe, spełnione życie u boku Szymona. Ich małżeństwo wydaje się niezwykle udane, ale to szczęście w pewnym momencie zaczyna się wymykać. Decyzja o rezygnacji z posiadania dziecka, której oboje byli pewni na początku związku, obojgu z czasem zaczyna przeszkadzać. Bohaterka coraz częściej marzy o małym potomku i coraz bardziej frustruje ją brak postępów w staraniach o ciążę. Szymon, który również dojrzewa do ojcostwa, stara się wspierać Patrycję, jednak życie stawia im kolejne przeszkody. W pewnym momencie kobieta wpada na pomysł, że jeśli odważy się wyjść ze swojej strefy komfortu, wszystko w jej głowie się uporządkuje, a to może przynieść upragniony efekt. Ten początek zmian wpłynie na nią w zaskakujący sposób i poprowadzi ich małżeństwo w niespodziewanym kierunku.

Z ciekawością zabrałam się za lekturę, poznając bohaterów, którzy okazali się wyjątkowo sympatycznymi postaciami. Ich małżeństwo jest zgodne i pełne wzajemnego wsparcia w codziennych drobiazgach — trudno nie uśmiechać się, obserwując ich relację. Autorka zdecydowała się ukazać ich historię na przestrzeni kilku lat, poruszając się skokowo między przeszłością a przyszłością. Dzięki temu Patrycja i Szymon pokazują całe spektrum emocji, a czytelnik może dostrzec, jak dojrzewają – od czasów nastoletnich po kilka lat później.

Być może nie nacieszę się posiadaniem małego dziecka tak długo jak kobiety, które są biologicznymi mamami swoich pociech. Ale nie to było najważniejsze. Najistotniejsze były miłość i szczęście, które wypełniały każdą komórkę mojego ciała.

Bohaterowie nie są zupełnie nowi – pojawiali się już w rolach drugoplanowych w historii Anastazji w książce Pewnego razu w Bellagio. W tej opowieści również nie zabrakło Any i jej przyjaciółek, które tak jak wcześniej wspierały podróżniczkę w starym domu we Włoszech, tak teraz towarzyszą Patrycji, oferując jej swoje wsparcie na każdym kroku. Relacja, którą przedstawia Zuza Kordel, jest naprawdę głęboka i piękna, pokazując, że przyjaźń – mimo wszelkich różnic – ma niezwykłą siłę.

Mam wrażenie, że ta historia jest nieco podzielona – w pierwszej połowie Patrycja staje się poszukiwaczką, próbując odnaleźć nową drogę dla siebie. Nie potrafi poradzić sobie z emocjami i wciąż marzy o zostaniu mamą, choć los gra z nią w ciuciubabkę. Miłośnicy górskich wędrówek znajdą tu dodatkowy smaczek, który może jeszcze bardziej zachęcić do lektury. Dopiero druga część powieści wprowadza dziecięcy element, przynoszący wiele zmian w życiu bohaterów i stopniowo wskazujący im kierunek, w którym powinni podążyć.

A ja pomyślałam, że zebrałam wokół siebie najpiękniejszych, najwspanialszych ludzi. Dwie magie, w które głęboko wierzyłam - magia świąt i codzienności - na nowo zagościły w moim życiu. Postanowiłam, że już nigdy więcej nie wypuszczę ich z rąk. 

Historia przedstawiona przez Zuzę Kordel niesie wiele emocji – od tych trudnych, tak bliskich naszemu codziennemu życiu, po piękne i radosne, dzięki którym świat wydaje się choć trochę lepszy. Autorka porusza wątek macierzyństwa w bardzo konkretnym wymiarze, pokazując, że nie istnieje jedna droga do zostania mamą. Czasem to los prowadzi nas ścieżką, którą wcześniej dla nas przygotował, pozwalając odkrywać nowe miejsca – nieznane, a jednocześnie tak zaskakująco bliskie.

„W domu najlepiej” to wciągająca historia z ciekawymi bohaterami, których chciałoby się poznać osobiście i wejść z nimi w relację. Z drugiej strony niesie w sobie również ciężar problemów i rozczarowań, wywołujących zwątpienie, złość i smutek. Autorka podejmuje współczesny temat macierzyństwa, tak bliski wielu ludziom, pokazując, że dróg prowadzących do spełnienia tego marzenia może być więcej niż jedna. Relacja rodzic–dziecko, obecna w tej historii, jest wielowymiarowa i ewoluuje wraz z rozwojem fabuły. To powieść, która niejednokrotnie wzrusza i pozostawia po sobie ciepłe, refleksyjne wrażenie. Zdecydowanie wartościowa lektura, po którą warto sięgnąć.




  • Autor: Kordel Zuza
  • Tytuł: W domu najlepiej
  • Wydawnictwo: Emocje Plus Minus
  • Liczba stron: 410
  • Premiera: 15 październik 2025

11/11/2025

Jak brzmi "Opowieść o Czhun-hiang, najwierniejszej z wiernych"

Jak brzmi "Opowieść o Czhun-hiang, najwierniejszej z wiernych"

Wśród ogromu nowości, które nieustannie trafiają w nasze ręce, warto czasem sięgnąć po starszą lekturę. Powoli poznając koreańskie tytuły wydane w Polsce, sięgnęłam po pozycję opublikowaną w 1970 roku przez Zakład Narodowy im. Ossolińskich. W rzeczywistości jednak historia ta sięga znacznie wcześniejszego okresu i wywodzi się z tradycyjnych koreańskich opowieści.

„Opowieść o Czhun-hiang” (춘향전) to historia miłości między córką kisaeng (koreańskiej gejszy) a synem z bogatego rodu. Dwoje młodych zakochuje się w sobie, choć w czasach, w których żyją, ich uczucie nie jest dobrze widziane. Czhun-hiang może zostać jedynie konkubiną młodego panicza – i to bez wiedzy jego rodziców. A jednak przez pewien czas są szczęśliwi razem, dopóki szlachecka rodzina nie zostaje wezwana do stolicy. Bohaterka pozostaje w rodzinnym domu, z utęsknieniem czekając na ukochanego, który w tym czasie wspina się po szczeblach kariery. Sama również doświadcza cierpienia – nowy urzędnik próbuje zmusić ją do uległości, co kończy się torturami i więzieniem. Do końca pozostaje więc pytanie, czy ta historia może mieć szczęśliwe zakończenie.

Współczesnemu czytelnikowi z pewnością nie będzie łatwo zagłębić się w tę historię. Nie do końca wiadomo, kiedy pojawiły się jej pierwsze wersje – przez wieki była dopracowywana i modyfikowana, a także przybierała różne formy. Do dziś w Korei można znaleźć wiele jej odmian. Polskie wydanie, którego tłumaczenia podjęła się Halina Ogarek-Czoj, to przekład z północnokoreańskiego tekstu wydanego w 1956 roku. Jest to wersja z Dzondzu (Jeonju) z początku XIX wieku.

Sam tekst, oprócz warstwy fabularnej, zawiera wiele odniesień literackich – wierszy, fragmentów dzieł klasyków chińskich oraz licznych nawiązań do chińskiej kultury i tradycji. Nie ułatwia to lektury, choć tłumaczka po każdym rozdziale zamieściła przypisy objaśniające ważniejsze nazwiska i teksty. Dużym plusem wydania jest również wstęp autorki, który przybliża zarówno ogólną historię Korei, jak i sam utwór – jego rozwój oraz liczne interpretacje, którym był poddawany. Już w XIX wieku historia ta została zaadaptowana do formy teatru pansori, a w XX wieku doczekała się także ekranizacji inspirowanej jej treścią.

Lektura, jeśli odrzeć ją z warstwy historycznej, może wywołać wiele różnych reakcji. Kiedy już wczytałam się w tekst i poznałam historię bohaterów, naszły mnie dwie ważne myśli. Z wielką chęcią zobaczyłabym tę opowieść w formie koreańskiej dramy, która – dostosowana do współczesnych realiów – mogłaby stać się wciągającą i emocjonującą historią. Z drugiej strony, moje współczesne, feministyczne poglądy momentami mocno mi przeszkadzały w odbiorze. Starałam się zrozumieć główną bohaterkę – była ciekawie ukazana, widać było nie tylko jej bierność, ale również strach i złość. Natomiast postać głównego bohatera, jego niektóre zachowania, zwłaszcza pod koniec opowieści, mocno mnie irytowały. Oczywiście mam świadomość, że patrzę na tę historię oczami współczesnej czytelniczki, wychowanej w innych czasach i na innej wizji miłości oraz relacji między ludźmi.

Parę słów o samym tłumaczeniu. Halina Ogarek-Czoj była pierwszą polską tłumaczką, która podjęła się przekładu wielu tekstów bezpośrednio z języka koreańskiego. Książki, które tłumaczyła, ukazywały się w Polsce w latach 70. i 80., i już na pierwszy rzut oka widać, jak bardzo zmienił się współcześnie sposób transliteracji koreańskich nazw własnych. Z jednej strony w tej książce pojawiają się formy bliższe polskiej wymowie, dzięki czemu nie trzeba posiłkować się wersjami dostosowanymi do języka angielskiego. Z drugiej – dla czytelnika przyzwyczajonego do współczesnych zapisów mogą one stanowić pewne wyzwanie. Jedyny element, który nieco zaburzył mi odbiór, to użycie słowa Soul jako nazwy stolicy – w czasach, gdy rozgrywa się ta historia, miasto to w obecnym kształcie jeszcze nie istniało.

Powieść ta stanowi ważny element koreańskiej kultury i cieszę się, że mogłam poznać ją w polskim wydaniu. Sama historia, mocno nacechowana chińskimi wpływami, jest momentami naiwna, nieco romantyczna, ale jednocześnie trafnie oddaje realia życia tamtych czasów. Dla osób interesujących się koreańską kulturą i literaturą to pozycja zdecydowanie warta uwagi.



  • Autor: przekaz ustny
  • Tytuł: Opowieść o Czhun-hiang, najwierniejszej z wiernych
  • Tytuł oryginalny: 춘향전 (chunhyangjeon)
  • Tłumaczenie: Halina Ogarek-Czoj
  • Wydawnictwo: Ossolineum
  • Liczba stron: 212
  • Premiera: 1970
Copyright © 2014 Książkowe Wyliczanki , Blogger